Pohl Frederic - Gateway Spotkanie Z Heechami - Permutacje miłoœci


    Kto śpi z kim? Och, oto jest pytanie! Mieliśmy pięciu pasażerów i tylko trzy sypialnie, w których mogliśmy ich ulokować. Prawdziwa Miłość nie została zbudowana dla tak wielu gości, a zwłaszcza takich, którzy nie przybyli już wstępnie posortowani na pary. Czy powinniśmy umieścić Audee'ego z jego ślubną małżonką, Dolly? Czy może z kobietą, z którą ostatnio dzielił łoże, Janie Yee-xing? Ulokować Audee'ego osobno, a panie razem? - co mogą sobie zrobić nawzajem, jeśli tak postąpimy? Nie chodziło nawet o to, że Janie i Dolly zachowują się wobec siebie wrogo, ale o to, że Audee z niewyjaśnionych powodów zachowywał się wrogo wobec ich obu.
    - Nie może biedak zdecydować, której z nich chce być wierny - stwierdziła mądrze Essie - jeśli istnieje mężczyzna, który chce być wierny kobiecie, to jest nim Audee.
    Cóż, rozumiałem to doskonale, a nawet rozumiałem, że więcej niż jeden pasażer naszego statku cierpiał z powodu tego problemu.
    W tym zdaniu jest wszakże jedno słowo, które do mnie się nie odnosi, a tym słowem jest "cierpiał". Widzicie, ja wcale nie cierpiałem. Dobrze się bawiłem. Przebywanie z Essie również sprawiło mi przyjemność, gdyż rozwiązaliśmy problem przydziału kwater w ten sposób, że przed nim uciekliśmy. Essie i ja wycofaliśmy się do kabiny kapitana i zamknęliśmy drzwi na klucz. Pozwoliliśmy, by nasi goście mogli sami się dogadać. To był dobry powód. Było oczywiste, że potrzebują na to trochę czasu, gdyż utajona dynamika interpersonalna między tą trójką wystarczyłaby, żeby doprowadzić do wybuchu gwiazdę; mieliśmy także inne powody, a najważniejszy z nich taki, że mogliśmy się kochać.
    Tak też zrobiliśmy. Entuzjastycznie. Z wielką radością. Moglibyście pomyśleć, że po ćwierci stulecia, mając na uwadze nasz zaawansowany wiek i biorąc poprawkę na to, że świetnie się znaliśmy i mogliśmy być sobą znudzeni, to mogła być dla nas kiepska zachęta. Błąd. Byliśmy zmotywowani jak wszyscy diabli.
    Być może dlatego, że nasze kwatery na pokładzie Prawdziwej Miłości były dość ciasne. Zamykanie się w naszej prywatnej kabinie nadawało całej sytuacji posmak migdalenia się na werandzie przez parę nastolatków, oddzielonych od mamy i taty tylko siatkowymi drzwiami. Strasznie chichotaliśmy, kiedy łóżko oddawało nam ciosy w zabawny sposób - a cierpienie? Ani odrobiny. Nie zapomniałem o Klarze. Od czasu do czasu wyskakiwała mi gdzieś w mózgu, czasem w bardzo osobistych momentach. Ale to Essie dzieliła ze mną łoże, nie Klara. Leżałem więc na łóżku, kołysząc się lekko od czasu do czasu i czując, jak łóżko odpowiada mi kołysaniem, jak kołysze Essie zwiniętą w kłębek u mojego boku. Przypominało to trochę grę w bilard z trzema bandami, ale z o wiele bardziej ciekawymi elementami - a ja myślami błądziłem, spokojnie i słodko, wokół Klary.
    W tej chwili byłem już prawie pewien, że wszystko się jakoś ułoży. W końcu co tu było złego? Tylko miłość. Tylko to, że dwoje ludzi się kocha. Nie było w tym nic złego! Pewną komplikację stanowił fakt, że jedna osoba z tych dwóch, to jest ja, należy również do innej dwójki, która także się kocha. Ale z komplikacjami można było sobie jakoś poradzić - w taki czy inny sposób - prawda? Miłość wprawiała świat w ruch. Miłość zmusiła mnie i Essie to przesiadywania w kajucie kapitana. Miłość zmusiła Audee'ego Walthersa do udania się za Dolly do Podniebnego Pentagonu; jakiś rodzaj miłości skłonił Janie, żeby z nim poleciała; inny rodzaj miłości, albo może taki sam, był podstawową przyczyną, dla którego Dolly za niego wyszła, gdyż jedną z funkcji miłości jest dawanie jednej osobie drugiej osoby, wokół której ta pierwsza może sobie zorganizować życie. I gdzieś daleko, na jednym krańcu wielkiej, gazowej, gwiezdnej pustki (choć w tej chwili jeszcze o tym nie wiedziałem) Kapitan był pogrążony w żałobie po swojej ukochanej; a nawet Wan, który nigdy nie kochał nikogo poza sobą, właśnie przeszukiwał kosmos w pogoni za kimś, ku komu mógłby skierować swoją miłość. Widzicie, jak to działa?
    - Robinie - szepnęła Essie sennie do mojego obojczyka - wspaniale się spisałeś. Moje gratulacje.
    Oczywiście mówiła również o tym, jak się kochaliśmy, choć w tym wypadku wolałbym dojrzeć uznanie dla moich talentów w czynach, nie w słowach.
    - Dzięki - odparłem.
    - Chciałabym jednak zadać ci pytanie - mówiła dalej, odsuwając się ode mnie, żeby na mnie spojrzeć. - Dobrze się już czujesz? Brzuch się zagoił? Ponad dwa metry nowych instalacji współpracuje ze starymi? Albert twierdzi, że wszystko w porządku?
    - Czuję się znakomicie - oświadczyłem, gdyż w istocie tak było i pochyliłem się, żeby ją pocałować. - Mam tylko nadzieję, że reszta świata miewa się równie wspaniale.
    Ziewnęła i przeciągnęła się.
    - Jeśli masz na myśli statek, to Albert świetnie radzi sobie z pilotażem.
    - Och tak, ale czy równie świetnie poradzi sobie z pasażerami?
    Sennie przewróciła się z boku na bok.
    - Zapytaj go - powiedziała, a ja zawołałem:
    - Albercie? Przyjdź z nami pogadać. - Odwróciłem się do wejścia zaciekawiony, by zobaczyć, jak tym razem poradzi sobie z przeniknięciem przez prawdziwe materialne drzwi. Zrobił mnie w konia. Usłyszałem, jak Albert odchrząkuje przepraszająco, a kiedy się odwróciłem, siedział na toaletce Essie, wstydliwie odwracając wzrok.
    Essie wciągnęła gwałtownie powietrze i sięgnęła po kołdrę, żeby zakryć swe zgrabne, niewielkie piersi. To dopiero było zabawne. Jeszcze nigdy Essie nie zadała sobie trudu zakrywania się w obecności swoich programów. Najzabawniejsze było jednak, że tym razem wcale nie wydało mi się to dziwne.
    - Przepraszam, że przeszkadzam moi mili - rzekł Albert - ale mnie wezwaliście.
    - Tak, jasne - mruknęła Essie, siadając na łóżku, żeby go lepiej widzieć, ale nadal trzymając przyciśniętą do piersi kołdrę. Być może w tej chwili jej własna reakcja zdziwiła ją jako coś nienaturalnego, ale powiedziała tylko:
    - Jak tam nasi goście?
    - Powiedziałbym, że znakomicie - odparł ponuro Albert. - Odbywają właśnie trójstronną konwersację w kambuzie. Kapitan Walthers robi kanapki, a obie panie mu pomagają.
    - Żadnych bójek? Żadnych wydrapanych oczu?
    - Nic z tych rzeczy. Dla pewności wyjaśnię, że zachowują się raczej formalnie, używając wielu "przepraszam", "proszę" i "dziękuję". Poza tym - dodał, wyglądając na zadowolonego z siebie - mam raport dotyczący żaglowca. Chcecie go teraz zobaczyć? Albo, tak mi przyszło na myśl, może chcecie dołączyć do naszych gości i razem z nimi się z nim zapoznać?
    Wszystkie moje instynkty podpowiadały mi, że należy go obejrzeć od razu, ale Essie spojrzała na mnie.
    - Tak będzie grzeczniej, Robinie - powiedziała, a ja się z nią zgodziłem.
    - Świetnie - odparł Albert. - Jestem pewien, że będzie dla was niezmiernie ciekawy. Bo dla mnie był. Pewnie, zawsze interesowałem się żeglowaniem - mówił dalej plotkarskim tonem. - Kiedy miałem pięćdziesiąt lat, firma Berliner Handelgessellschaft podarowała mi wspaniałą żaglówkę - niestety, straciłem ją kiedy musiałem opuścić Niemcy z powodu tych cholernych nazistów. Moja pani Broadhead kochana, jak ja wiele pani zawdzięczam! Mam te wszystkie cudowne wspomnienia, których dawniej nie miałem! Pamiętam mój mały domek koło Ostendy, gdzie spacerowałem po plaży z Albertem; to był - mrugnął porozumiewawczo - król belgijski Albert. I rozmawialiśmy o żeglowaniu, a wieczorami jego żona akompaniowała mi na pianinie, kiedy grałem na skrzypcach - i wszystko teraz pamiętam, pani Broadhead, tylko dzięki pani!
    Przez całą tę przemowę Essie siedziała sztywno obok mnie, patrząc na swe dzieło z kamienną twarzą, aż zaczęła się krztusić i wybuchła nieopanowanym śmiechem.
    - Och, Albercie! - wykrzyknęła, sięgając po leżącą za nią poduszkę. Wycelowała i rzuciła prosto przez niego, aż poduszka odbiła się bez większych szkód od stojących za Albertem kosmetyków. - Jesteś przezabawnym programem, ależ proszę bardzo! A teraz proszę, żebyś wyszedł. Skoro jesteś taki ludzki, ze wspomnieniami i przegadanymi anegdotami, nie mogę pozwolić, żebyś oglądał mnie nieubraną! - Tym razem Albert pozwolił sobie na szybkie zniknięcie, a ja i Essie objęliśmy się i drżeliśmy ze śmiechu.
    - Ubierzmy się szybko - zarządziła Essie - żebyśmy mogli zapoznać się z raportem w sposób zadowalający dla programu komputerowego. Śmiech jest najlepszym lekarstwem, prawda? W takim razie już się nie boję o twoje zdrowie, Robin, gdyż tak wspaniale rozbawione ciało będzie żyło wiecznie!
    Ruszyliśmy w stronę prysznica, ciągle chichocząc - nieświadomi, że w moim przypadku "wiecznie" oznaczało w tej chwili jedenaście dni, dziewięć godzin i dwadzieścia jeden minut.
    Nigdy nie urządziliśmy na pokładzie Prawdziwej Miłości biurka dla Alberta Einsteina, a zwłaszcza takiego, na którym leżałaby książka założona fajką, butelka Skripa obok skórzanej sakiewki na tytoń, a za nim tablicy w połowie pokrytej równaniami. Ale nagle się tam znalazło, a on tam był, zabawiając naszych gości historyjkami o sobie samym.
    - Kiedy byłem w Princeton - prawił właśnie - wynajęli człowieka, który chodził za mną z notesem i kopiował wszystko, co napisałem na tablicy. Nie przynosiło to korzyści mnie, ale im - bo wiecie, oni się bali zmazywać te tablice! - Uśmiechnął się radośnie do naszych gości i elegancko skłonił Essie oraz mnie, kiedy stanęliśmy w drzwiach głównego salonu trzymając się za ręce.
    - Właśnie opowiadałem, pani Broadhead, parę historyjek z mojego życia tym ludziom, którzy chyba w ogóle o mnie nie słyszeli, choć muszę stwierdzić, że byłem dość sławny. Czy wiedzieliście na przykład, że nie lubiłem deszczu, więc administracja w Princeton zbudowała zadaszone przejście, które nadal tam jest, żebym mógł odwiedzać przyjaciół nie wychodząc na dwór?
    Przynajmniej nie miał na sobie twarzy generała ani jedwabnego szalika Czerwonego Barona, ale sprawiał, że czułem się trochę nieswojo. Miałem ochotę przeprosić Audee i obie panie; zamiast tego powiedziałem jednak:
    - Essie? Nie wydaje ci się, że te reminiscencje stają się trochę męczące?
    - Możliwe - odparła z namysłem Essie. - Chcesz, żeby przestał?
    - Nie żeby zaraz przestał. On jest teraz o wiele bardziej interesujący, ale gdybyś trochę mogła zmniejszyć wzmocnienie na bazie danych personalizacji osobowości albo skręcić potencjometr obwodów nostalgii...
    - Ależ z ciebie głuptas, Robinie - rzekła, uśmiechając się wyrozumiale. Po czym poleciła: - Albercie! Przestań już tak plotkować. Robin tego nie lubi.
    - Oczywiście, droga Semyo - odparł uprzejmie.
    - Niewątpliwie teraz chcieliby państwo usłyszeć coś na temat żaglowca. - Wstał zza biurka. Jego holograficzny, ale fizycznie nieistniejący obraz wstał za równie nieistniejącym hologramem biurka; musiałem sobie ciągle o tym przypominać. Wziął gąbkę i zaczął ścierać tablicę, następnie zamyślił się. Rzucając Essie przepraszające spojrzenie, sięgnął do przełącznika na biurku. Tablica znikła. Zastąpił ją znajomy, drobnoziarnisty, szarozielony ekran statku Heechów. Następnie wcisnął inny przełącznik i ziarnista szarość znikła, tym razem wyparta przez mapę nieba. Mapa była realistyczna - do zamienienia ekranu dowolnego statku z Gateway na używalny obraz wystarczyło przyłożyć napięcie do jednego z obwodów (choć z tysiąc poszukiwaczy z Gateway zginęło nie dowiedziawszy się o tym). - Widzą tu państwo - rzekł radośnie - miejsce, gdzie Kapitan Walthers zlokalizował żaglowiec i jak państwo widzą - nic tu nie ma.
    Walthers siedział spokojnie na taborecie przed imitacją kominka, jak najdalej od Dolly i Janie - a one obie też siedziały możliwie najdalej od siebie i milczały. Ale Walthers w końcu przemówił jak użądlony.
    - Niemożliwe! Zapisy były dokładne! Macie te dane!
    - Oczywiście, że były dokładne - uspokoił go Albert - ale, widzi pan, w chwili gdy dotarł tam statek zwiadowczy, żaglowca już nie było.
    - Nie mógł daleko zalecieć skoro był napędzany tylko światłem gwiazd!
    - Zgadza się, nie mógł. Ale go tam nie ma. Jednakże - rzekł Albert, radośnie się uśmiechając - powziąłem pewne kroki na wypadek takich nieprzewidzianych okoliczności. Jeśli państwo pamiętają, moja reputacja - to znaczy mojego poprzedniego wcielenia - opierała się na założeniu, że prędkość światła jest stałą fundamentalną, podlegającą - dodał mrugając tolerancyjnie i rozglądając się po pokoju - pewnym poszerzeniom, których nauczyliśmy się od Heechów. Wszak sama prędkość pozostaje zawsze taka sama - prawie trzysta tysięcy kilometrów na sekundę. Poleciłem więc statkowi zwiadowczemu na wypadek, gdyby żaglowca tam nie było, przemieścić się na odległość trzystu tysięcy kilometrów pomnożoną przez liczbę sekund, jaka upłynęła od obserwacji.
    - Cudowny, sprytny, egoistyczny programie - rzekła z zachwytem Essie. - To był ten sprytny pilot, którego wynająłeś do statku zwiadowczego, tak?
    Albert zakaszlał.
    - To był również niezwykły statek - rzekł - gdyż przewidziałem, że mogą wystąpić pewne szczególne potrzeby. Obawiam się, że koszt był raczej wysoki. Jednakże, kiedy statek osiągnął odpowiednią odległość, Ujrzeliśmy coś takiego. - Machnął ręką i ekran pokazał ten wieloskrzydłowy pajęczy kształt. Nie był już doskonały, składał się i zwijał na naszych oczach. Albert przyśpieszył prędkość odtwarzania filmu ze statku zwiadowczego i widzieliśmy, jak wielkie skrzydła zwijają się... i znikają.
    Hm. Wy już wiecie, co właśnie oglądaliśmy. W pewien sposób macie nad nami przewagę. Siedzieliśmy tam sobie, Walthers i jego harem, Essie i ja. Opuściliśmy sterany kłopotami ludzki świat, żeby ścigać jakąś kłopotliwą zagadkę, a zobaczyliśmy jak to, na co polujemy, zostaje zjedzone przez coś innego! Dla naszych zszokowanych i nieprzygotowanych oczu dokładnie tak to wyglądało. Siedzieliśmy skamieniali, patrząc na skurczone skrzydła i wielką, lśniącą sferę, która wyłoniła się z nicości, by je połknąć.
    Uświadomiłem sobie, że ktoś cichutko chichocze i po raz drugi doznałem szoku, gdy zobaczyłem, kto to.
    Był to Albert, który teraz siedział na brzegu swojego biurka i ścierał łzę rozbawienia.
    - Bardzo przepraszam - rzekł - ale gdybyście mogli zobaczyć, jakie macie miny.
    - Cholerny egoistyczny programie - warknęła Essie, już bez takiego entuzjazmu - natychmiast przestań gadać bzdury. Co się tam dzieje?
    Albert spojrzał na moją żonę. Nie byłem w stanie zinterpretować jego wyrazu twarzy: spojrzenie miał pełne zapału i tolerancji oraz wielu innych rzeczy, których jakoś nie umiałem przypisać wygenerowanemu przez komputer obrazowi. Ale była tam także niepewność.
    - Droga pani Broadhead - rzekł - jeśli pani nie chce, żebym wykazywał poczucie humoru, nie należało mnie tak programować. Jeśli panią zakłopotałem, przepraszam.
    - Wypełniaj polecenia! - mruknęła Essie; wyglądała na zmieszaną.
    - Och, dobrze. To, co państwo widzieli - wyjaśnił, zwracając się w stronę grupy, a nie Essie, jakby chciał wygłosić wykład - jest, jak sądzę, pierwszym znanym przykładem prawdziwej załogowej operacji przeprowadzonej przez Heechów, w czasie rzeczywistym. Oznacza to, że żaglowiec został przejęty. Spójrzcie na ten mniejszy statek. - Pomachał niedbale dłonią; obraz zawirował i uniósł się, powiększając fragment. Powiększenie było za duże jak na rozdzielczość przyrządów optycznych statku zwiadowczego, więc brzegi kuli stały się ziarniste i rozmazane.
    Ale za nią coś było.
    To coś przepłynęło powoli do obszaru przyćmionego światła za kulą. Zanim znikło, Albert zatrzymał obraz i ujrzeliśmy rozmazany obiekt o kształcie ryby, malutki, ledwo widoczny.
    - Statek Heechów - rzekł Albert. - A przynajmniej nie znajduję żadnego innego wyjaśnienia.
    Janie Yee-xing wydała z siebie krztuszący odgłos.
    - Jesteś pewien?
    - Nie, oczywiście, że nie - odparł Albert. - To tylko domysł. W przypadku teorii nigdy nie mówi się "tak", a co najwyżej "być może", panno Yee-xing, gdyż niewątpliwie pojawi się jakaś lepsza teoria i to ona będzie się wydawać najlepsza do chwili, aż opatrzymy ją słowem "nie". Moja teoria jest wszak taka, że Heechowie postanowili porwać statek.
    Wyobraźcie sobie teraz. Heechowie! Prawdziwi, potwierdzeni przez najbardziej sprytny program do wyszukiwania danych, jaki kiedykolwiek istniał. Szukałem Heechów na wszystkie sposoby przez dwie trzecie stulecia, z determinacją, że ich znajdę i z przerażeniem, że mi się to jeszcze uda. A kiedy to się stało, mój umysł był głównie zaprzątnięty bynajmniej nie Heechami, ale programem do wyszukiwania danych.
    - Albercie, dlaczego zachowujesz się w tak zabawny sposób? - spytałem.
    Spojrzał na mnie uprzejmie, stukając ustnikiem fajki w zęby.
    - Co rozumiesz przez określenie "zabawny", Robinie? - zapytał.
    - Do cholery, przestań! To, jak się zachowujesz! Czy ty nie... - zawahałem się przez chwilę, próbując ująć to grzecznie. - Czy ty nie wiesz, że jesteś tylko programem komputerowym?!
    Uśmiechnął się smutno.
    - Nie musisz mi o tym przypominać, Robinie. Nie jestem prawdziwy, no nie? A jednak ta rzeczywistość, w której ty tkwisz, niewiele mnie obchodzi.
    - Albert! - wrzasnąłem, ale on uniósł rękę, żeby mnie uciszyć.
    - Pozwól mi coś powiedzieć - rzekł. - Wiem, że dla mnie rzeczywistość jest pewną dużą liczbą równolegle przetwarzanych przełączeń w konformacjach heurystycznych. Jeśli się ją analizuje, staje się co najwyżej sztuczką demonstrowaną widzowi. Ale tobie, Robinie? Czy rzeczywistość dla inteligencji organicznej jest aż tak różna? Czy stanowi jedynie trochę reakcji chemicznych zachodzących w kilogramie tłustej materii, która nie ma oczu, uszu, ani organów płciowych? Wszystko, czego się dowiaduje, wie z drugiej ręki, bo sama nie ma żadnego systemu postrzegania, który by jej o tym powiedział. Każde wrażenie, jakie do niej dociera, pojawia się za pośrednictwem jakiegoś nerwu. Czy rzeczywiście między nami jest aż taka duża różnica?
    - Albert! Potrząsnął głową.
    - Och - rzekł gorzko - wiem. Nie zwiedzie cię moja sztuczka, bo już znasz sztukmistrza - jest wśród nas. Ale czyż nie jesteś omamiony własnymi? Czyż nie zasługuję na taki sam szacunek i tolerancję? Byłem dość ważną osobistością, Robinie. Różne znakomitości szanowały mnie i poważały. Koronowane głowy. Wielcy naukowcy, a to byli naprawdę wspaniali faceci. Na moje siedemdziesiąte urodziny zrobili przyjęcie - Robertson i Wigner, Kurt Goedel, Rabi, Oppenheimer... - Rzeczywiście starł z twarzy rzeczywistą łzę... i to było maksimum, na jakie Essie mogła mu pozwolić. Wstała.
    - Przyjaciele moi, drogi mężu - oświadczyła - mamy tu do czynienia z jakąś poważną awarią. Wybaczcie mi to. Muszę wyjąć obwody i przeprowadzić kompletne testy, mogę was przeprosić na moment?
    - To nie twoja wina, Essie - powiedziałem tak uprzejmie, jak tylko umiałem, ale nie przyjęła tego do wiadomości. Spojrzała na mnie w sposób, jaki nie patrzyła od czasu, kiedy zaczęliśmy chadzać ze sobą na randki i opowiedziałem jej o wszystkich przezabawnych psikusach, jakie robiłem mojemu programowi psychoanalitycznymi Sigfridowi von Psychowi.
    - Robin - odparła chłodno - za dużo tu gadania o poczuciu winy. Potem o tym porozmawiamy. Drodzy goście, muszę na chwilę skorzystać z mojego gabinetu. Albert! Proszę stawić się natychmiast do odpluskwienia!
    Jedną z kar za bycie bogatym i sławnym jest to, że mnóstwo ludzi cię do siebie zaprasza i prawie wszyscy oczekują rewanżu. Bycie gospodarzem nie jest moją specjalnością. Essie z kolei naprawdę to lubi, więc przez te wszystkie lata wypracowaliśmy sobie niezły sposób na zapraszanie gości. Jest bardzo prosty. Kręcę się wśród nich tak długo, jak tylko sprawia mi to przyjemność - czasem może to być parę godzin, czasem pięć minut. Potem znikam w gabinecie i zostawiam obowiązki gospodyni Essie. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że tak zrobię, jeśli z jakiegokolwiek powodu między naszymi gośćmi pojawi się jakieś napięcie. W moim przypadku sprawdza się to świetnie.
    Ale czasem się nie sprawdza i wtedy jestem schwytany w pułapkę. To był jeden z takich przypadków. Nie mogłem ich zostawić z Essie, bo Essie była zajęta. Nie chciałem zostawiać ich samych, bo już przez wystarczająco długi okres czasu to robiliśmy. A napięcie było potężne. Więc tam tkwiłem, próbując pamiętać, jak należy zachowywać się uprzejmie w sytuacjach, gdy nie ma się gdzie wycofać:
    - Może chcecie coś do picia? - pytałem jowialnie. - Albo coś do jedzenia? Można też pooglądać trochę niezłych programów, chyba że Essie wyłączyła wszystkie obwody do pracy z Albertem...
    Janie Yee-xing przerwała mi pytaniem:
    - Dokąd my lecimy, panie Broadhead?
    - Cóż - odparłem, radośnie się uśmiechając - jowialny, dobry gospodarz, który próbuje wprowadzić miłą atmosferę wśród gości, nawet wtedy, gdy zadają ci zupełnie naturalne pytanie, ale ty go nie przewidziałeś, bo myślałeś o wielu innych ważniejszych rzeczach - wydaje mi się, że pytanie powinno raczej brzmieć, gdzie chcielibyście lecieć? To znaczy, wydaje mi się, że już nie ma sensu ścigać tego żaglowca.
    - Nie ma - zgodziła się ze mną Yee-xing.
    - Więc to chyba od was zależy. Chyba nie chcielibyście siedzieć w więzieniu - przypomniałem im, że zawdzięczają mi przysługę.
    - Chyba nie - znów przytaknęła Yee-xing.
    - Zatem wracamy na Ziemię? Mogę podrzucić was blisko którejś pętli startowej. Albo na Gateway, jeśli wolicie. Albo - chwileczkę, Audee, ty jesteś z Wenus, prawda? Nie chcesz tam wrócić?
    Tym razem Walthers odwrócił się i powiedział - Nie. - I na tym poprzestał. Pomyślałem, że to bardzo nieuprzejmie ze strony moich gości, że słyszę od nich same negatywne wypowiedzi, kiedy ja się staram być dla nich taki gościnny.
    Z tej trudnej sytuacji wyciągnęła mnie Dolly Walthers. Podniosła rękę, na której miała jedną ze swoich pacynek, tę, która miała udawać Heecha.
    - Problem polega na tym, panie Broadhead - rzekła, nie ruszając ustami, wężowatym głosem - że nikt z nas nie ma dokąd pójść.
    Ponieważ to było całkowicie oczywiste, nikt nie miał już nic do powiedzenia. Wtedy Audee wstał.
    - Chyba się czegoś napiję, panie Broadhead - mruknął. - Dolly? Janie?
    To był oczywiście najlepszy pomysł, na jaki ktokolwiek z nas wpadł od jakiegoś czasu. Jak goście, którzy przyjechali na przyjęcie za wcześnie, zgodziliśmy się, że trzeba sobie znaleźć coś do roboty, żeby tak nie siedzieć bezczynnie.
    Na pewno było coś do zrobienia, a najważniejsza rzecz, która tkwiła w moim umyśle, wcale nie była radosna dla naszego towarzystwa. Tą najważniejszą rzeczą nie było nawet przyjęcie do wiadomości faktu, że (prawdopodobnie) widzieliśmy prawdziwy, działający statek Heechów z Heechami na pokładzie. Chodziło znów o moje jelito. Lekarze mówili, że mogę prowadzić normalny tryb życia. Nic nie mówili o tak nienormalnym życiu, jak moje, więc czułem się stary i słaby. Cieszyłem się, że mogę wziąć sobie gin z wodą i usiąść przy atrapie kominka z atrapą płomieni i czekać, aż ktoś przejmie moje obowiązki.
    Tym kimś okazał się Audee Walthers.
    - Panie Broadhead, doceniam, że pan nas wyciągnął z tarapatów i wiem, że ma pan swoje sprawy. Wydaje mi się, że najrozsądniejszą rzeczą jest wysadzić nas w jakimś niekłopotliwym miejscu, które da się znaleźć, żeby pan mógł wrócić do swoich spraw.
    - Tak, ale jest mnóstwo takich miejsc, Audee. Czy jest jakieś, które podoba ci się bardziej niż inne?
    - Chciałbym - powiedział - czy wydaje mi się, że wszyscy byśmy chcieli, żebyśmy mogli wreszcie ustalić, co chcemy ze sobą zrobić. Chyba pan zauważył, że mamy pewne problemy osobiste, które trzeba jakoś rozwiązać. - To nie jest twierdzenie, z którym człowiek chciałby się zgodzić, zaprzeczyć też nie mogłem, więc tylko się uśmiechnąłem. - Przydałoby się więc, żebyśmy wreszcie siedli gdzieś razem i pogadali.
    - Ach - rzekłem, kiwając głową. - Zatem nie daliśmy wam dość czasu, kiedy was zostawiliśmy samych, ja i Essie?
    - Pan i żona zostawiliście nas samych. Wasz przyjaciel Albert już nie.
    - Albert? - Nigdy nie przyszło mi do głowy, że on mógł pojawić się przed gośćmi, zwłaszcza wtedy, gdy nie był zaproszony.
    - Przez cały czas, panie Broadhead - rzekł Audee gorzko. - Siedział tam, gdzie teraz pan. Zadał Dolly chyba z milion pytań.
    Potrząsnąłem głową i sięgnąłem po szklankę, żeby sobie dolać. Chyba nie był to dobry pomysł, ale nie miałem żadnych innych, o których mógłbym powiedzieć, że są dobre. Kiedy byłem młody i moja matka umierała - bo nie było nas stać na opiekę medyczną dla nas dwojga, co za poczucie winy, i zdecydowała się zrobić to dla mnie - bywały chwile, gdy mnie nie rozpoznawała, nie pamiętała mojego imienia, zwracała się do mnie, jakbym był jej szefem, gospodarzem domu albo jakimś facetem, z którym się umawiała, zanim wyszła za mojego ojca. Straszna wspomnienie. Oglądanie jej w takim stanie było chyba gorsze niż świadomość, że umiera; solidna postać rozpadająca się na kawałki na moich oczach. Tak samo rozpadał się teraz Albert.
    - Jakie pytania jej zadawał? - spytałem patrząc na Dolly.
    - Och, pytał o Wana - odparła, bawiąc się pacynkami, ale mówiąc własnym głosem, choć jej wargi nadal się za bardzo nie poruszały. - O to, gdzie latał, co robił. Najbardziej chciał, żebym mu pokazała na mapie te obiekty, którymi interesował się Wan.
    - Pokaż mi je - poprosiłem.
    - Nie umiem się posługiwać tym czymś - powiedziała z rozdrażnieniem, ale Janie Yee-xing wstała i znalazła się przy sterach, zanim Dolly skończyła mówić. Dotknęła kontrolek ekranu, zmarszczyła brwi, wystukała jakąś kombinację, rzuciła rozzłoszczone spojrzenie i zwróciła się w naszą stronę.
    - Pani Broadhead musiała je zablokować kiedy wyjęła waszego pilota z obwodu - powiedziała.
    - Nieważne - odparła Dolly - zawsze chodziło o czarne dziury, takie czy inne.
    - Myślałem, że jest tylko jeden rodzaj - powiedziałem wzruszając ramionami. Wszyscy staliśmy stłoczeni wokół fotela pilota, patrząc na ekran, który nie pokazywał nic poza gwiazdami. - Chrzanić to - powiedziałem.
    Zza nas zabrzmiał chłodny głos Alberta:
    - Przykro mi, jeśli sprawiłem ci kłopot, Robinie.
    Odwróciliśmy się wszyscy jak figurki w jednym z tych starych niemieckich zegarów ratuszowych. Siedział na brzeżku fotela, który właśnie opuściłem i przyglądał się nam wnikliwie. Wyglądał jakoś inaczej. Na młodszego i mniej pewnego siebie. Obracał w rękach cygaro - nie fajkę - a minę miał ponurą.
    - Myślałem, że Essie nad tobą pracuje - rzekłem ze złością.
    - Skończyła, Robinie. Właśnie tu idzie i chyba będzie słuszne z mojej strony powiedzieć, że nie wykryła żadnych nieprawidłowości - czyż nie tak jest, pani Broadhead?
    Essie podeszła do drzwi i zatrzymała się tam. Jej pięści spoczywały na biodrach, oczy miała utkwione w Albercie. Na mnie nawet nie spojrzała.
    - Zgadza się, programie - oświadczyła ponuro. - Nie znalazłam żadnego błędu w oprogramowaniu.
    - Miło mi to słyszeć, pani Broadhead.
    - Nie ciesz się tak! Fakty są, jakie są, nadal jesteś schrzanionym programem. Powiedz mi więc, inteligentny programie bez błędów w kodzie, co teraz zrobimy?
    Hologram oblizał nerwowo usta.
    - Cóż - rzekł Albert niepewnie - może zechciałaby pani sprawdzić sprzęt?
    - Dokładnie - odparła Essie i sięgnęła, by wyjąć wachlarz z gniazda. Mógłbym przysiąc, że przez twarz Alberta przemknął wyraz przerażenia, była to twarz człowieka, który właśnie jest usypiany przed poważną operacją. Po czym znikł wraz z samym Albertem. - Rozmawiajcie dalej - rzuciła przez ramię i wetknęła sobie lupę w oczodół, żeby obejrzeć powierzchnię wachlarza.
    Ale o czym mieliśmy mówić? Obserwowaliśmy Essie, która studiowała po kolei wszystkie rowki wachlarza. Powlekliśmy się za nią, kiedy marszcząc brwi zabrała wachlarz do swej pracowni i patrzyliśmy w milczeniu jak dotyka go swoimi suwmiarkami i próbnikami, wkłada do gniazda testowego, wciska klawisze, przekręca gałki, odczytuje wyniki ze skali. Stałem tam pocierając brzuch, gdzie znów zacząłem odczuwać coś nieprzyjemnego, a Audee wyszeptał:
    - Czego ona szuka? - Nie wiedziałem. Wgłębienia, zarysowania, korozji, czegokolwiek - co by to jednak nie było, nic nie znalazła.
    Wstała z westchnieniem.
    - Nic nie ma - powiedziała.
    - To dobrze - podsunąłem.
    - Dobrze - przytaknęła - bo gdyby to było coś poważnego, to tutaj bym tego nie naprawiła. Ale także źle, Robinie, bo jest jasne, że ten program jest sknocony na cacy. Dało mi to lekcję pokory.
    - Jest pani pewna, że coś z nim nie tak, pani Broadhead? - podsunęła Dolly. - Kiedy była pani w tamtym pokoju, dość normalnie się zachowywał. No, może trochę specyficznie.
    - Specyficznie! Dolly, wiesz, o czym on cały czas gadał, kiedy go testowałam? Hipoteza Macha. Brakująca masa. Czarne dziury bardziej czarne niż zwykłe. Człowiek musiałby być prawdziwym Albertem Einsteinem, żeby to zrozumieć... Hej, co to ma znaczyć? Rozmawiał z wami?
    Usłyszawszy odpowiedź twierdzącą usiadła ze ściągniętymi w namyśle ustami. Potem otrząsnęła się.
    - Och, diabli nadali - oświadczyła ponuro - nie ma sensu teraz na ten temat dyskutować. Jest tylko jedna osoba, która wie, co jest nie tak z Albertem, a jest to sam Albert.
    - A jeśli Albert ci nie powie? - spytałem.
    - To nie jest dobre pytanie - odparła, wkładając wachlarz. - Właściwe brzmi: a jeśli Albert nie może?
    Wyglądał w porządku - no, prawie w porządku. Siedział na swoim ulubionym krześle - które było zarazem moim ulubionym krzesłem, ale nie chciałem akurat w tej chwili się z nim kłócić - i bawił się cygarem.
    - Zatem, Albercie - powiedziała tonem uprzejmym, ale stanowczym - wiesz, że jesteś co nieco spieprzony, prawda?
    - Wykazuję pewne nieprawidłowości, owszem - rzekł przepraszająco.
    - Nieprawidłowości jak wszyscy diabli, jak sądzę! Posłuchaj teraz, co zrobimy. Najpierw zadam ci kilka prostych pytań odnoszących się do faktów; nie będą dotyczyły motywacji, ani poważnych zagadnień teoretycznych, tylko spraw, które można rozstrzygnąć odwołując się do obiektywnych faktów. Rozumiesz?
    - Oczywiście, że rozumiem, pani Broadhead.
    - Dobrze. Po pierwsze. Jak rozumiem, oddawałeś się pogawędkom z naszymi gośćmi, kiedy ja i Robin byliśmy w kabinie kapitana.
    - Zgadza się, pani Broadhead. Ściągnęła usta.
    - To jest uderzająco niezwykłe zachowanie, prawda? Wypytywałeś ich. Proszę mi powiedzieć, jakie zadałeś im pytania i jakie były ich odpowiedzi.
    Albert niepewnie poprawił się na krześle.
    - Przede wszystkim interesowały mnie obiekty, które badał Wan, pani Broadhead. Pani Walthers była tak uprzejma i pokazała mi je na mapie. - wskazał ręką na ekran, a kiedy tam spojrzeliśmy, pojawiła się cała seria map, jedna po drugiej. - Jeśli przyjrzeć się im dokładnie - rzekł Albert, wskazując nie zapalonym cygarem - można zobaczyć wyraźne postępy. Na początku jego celem były zwykłe czarne dziury, które zostały zaznaczone na mapach Heechów znakami przypominającymi haczyki na ryby. W kartografii Heechów to są znaki wskazujące na niebezpieczeństwo.
    - Skąd to wiesz? - dopytywała się Essie, po czym dodała. - Nie, wycofuję to pytanie. Zakładam, że masz dobry powód, by tak uważać.
    - Tak jest w istocie, pani Broadhead. W tej kwestii nie byłem z panią całkowicie szczery.
    - Ha! Wreszcie ruszyliśmy z miejsca! Mów dalej.
    - Tak, pani Broadhead. Zwykłe czarne dziury zaznaczono dwoma znaczkami. Potem Wan wykrył nagą osobliwość - nie obracającą się czarną dziurę, w rzeczywistości tę, z którą sam Robin miał takie straszne doświadczenia wiele lat temu. Właśnie tam Wan znalazł Gelle-Klarę Moynlin. - Obraz zamigotał i pokazał nagą, błękitną, widmową gwiazdę, po czym znowu pojawiła się mapa. - Ta ma trzy haczyki, co oznacza jeszcze większe niebezpieczeństwo. I wreszcie - machnięcie ręką i obraz zmienił się pokazując inny sektor przestrzeni - to jest coś, do czego zdaniem pani Walthers Wan leci teraz.
    - Tego nie powiedziałam! - sprzeciwiła się Dolly.
    - Zgadza się pani Walthers - zgodził się z nią Albert - ale powiedziała pani, że często ją oglądał i dyskutował o niej ze Zmarłymi i bardzo go to przerażało. Wydaje mi się więc, że właśnie tam leci.
    - Doskonale - przyklasnęła Essie. - Pierwszy test zdałeś znakomicie, Albercie. Teraz przejdziemy do drugiej części, tym razem bez udziału publiczności - dodała, spoglądając na Dolly.
    - Do usług, pani Broadhead.
    - Pewnie, że tak. A teraz. Pytania dotyczące faktów. Co oznacza określenie "brakująca masa"?
    Albert wyglądał na zmieszanego, ale odpowiedział dość szybko.
    - Tak zwana brakująca masa oznacza ilość masy, która wyjaśniałaby kształt pewnych orbit galaktycznych, ale nigdy jej nie zaobserwowano.
    - Doskonale! A teraz: co to jest hipoteza Macha? Oblizał usta.
    - Niezbyt pewnie się czuję w spekulacyjnych dyskusjach na temat mechaniki kwantowej, pani Broadhead. Trudno mi uwierzyć w to, że Bóg gra w kości ze światem.
    - Nie pytałam cię o to, w co wierzysz! Trzymaj się zasad, Albercie. Proszę cię tylko o podanie definicji szeroko stosowanego określenia technicznego.
    Westchnął i zmienił pozycję.
    - Dobrze, pani Broadhead, ale proszę mi pozwolić wyrazić to za pomocą konkretnych terminów. Istnieje powód by wierzyć, że ktoś na wielką skalę manipuluje cyklem rozszerzania się i kurczenia naszego wszechświata. Wstrzymano proces rozszerzania i zaczął się proces odwrotny, który prawdopodobnie zmierza do tego samego punktu, w którym nastąpił Wielki Wybuch.
    - A co to oznacza? - dociekała Essie. Zmienił pozycję nóg.
    - Naprawdę zaczynam się denerwować, pani Broadhead - poskarżył się.
    - Ale możesz odpowiedzieć na to pytanie - mówiąc o tym, co się powszechnie uważa.
    - W którym punkcie, pani Broadhead? W co się teraz powszechnie wierzy? W co wierzono, powiedzmy, przed apoką Hawkinga i mechaniki kwantowej? Jest tylko jedno ostateczne twierdzenie dotyczące początków wszechświata, ale ma ono charakter religijny.
    - Albert - rzekła Essie ostrzegawczym tonem. Uśmiechnął się blado.
    - Chciałem tylko zacytować św. Augustyna z Hippony, rzekł. - Kiedy zapytano go, co Bóg robił, zanim stworzył świat, odpowiedział, że tworzył piekło dla ludzi, którzy zadają to pytanie.
    - Albert!
    - Och, dobrze już - odparł z rozdrażnieniem. - Tak. Uważa się, że w jakimś bardzo wczesnym momencie - nie później niż w pierwszych 1O-43 sekundy po Wielkim Wybuchu - teoria względności nie opisuje fizyki tego wszechświata prawidłowo i należy wprowadzić jakąś "poprawkę kwantową". Naprawdę jestem już zmęczony tym szkolnym odpytywaniem, pani Broadhead.
    Rzadko zdarza mi się widywać Essie zszokowaną.
    - Albert! - krzyknęła zupełnie innym tonem. Nie ostrzegawczym. Zdumionym i niepewnym.
    - Tak, Albert - odpowiedział nieuprzejmie - właśnie takim mnie pani stworzyła i taki jestem. Dajmy sobie z tym spokój, proszę. Niech pani będzie wystarczająco litościwa, żeby mnie wysłuchać. Nie wiem, co było przed Wielkim Wybuchem! Wiem jedynie, że gdzieś tam jest ktoś, kto wie, i kto tym wszystkim kieruje. To mnie bardzo przeraża, pani Broadhead.
    - Przeraża? - zakrztusiła się Essie. - Kto cię zaprogramował, żebyś mógł być przerażony?
    - Pani. Nie mogę z tym żyć. I nie chcę już o tym rozmawiać.
    I znikł.
    Nie musiał tego robić. Mógł choć trochę uszanować nasze uczucia. Mógł udać, że wychodzi drzwiami albo zniknąć, kiedy patrzyliśmy w inną stronę. Nie zrobił nic z tych rzeczy. Po prostu znikł. Mieliśmy wrażenie, jakby był to żywy człowiek, z którym się kłóciliśmy i który zakończył tę sprzeczkę wybiegając z wściekłością z pokoju, trzaskając drzwiami. Był zbyt wściekły, żeby dbać o nasze wrażenia.
    - On wcale nie miał tracić panowania nad sobą - rzekła Essie ponuro.
    Ale stracił; a spowodowany tym szok nie był większy niż szok spowodowany kolejnym odkryciem: ekran nie reaguje na polecenia, to samo dotyczy sterów.
    Albert zablokował i jedno, i drugie. Lecieliśmy gdzieś ze stałym przyspieszeniem, nawet nie wiedząc dokąd.



Strona główna     Indeks